środa, 9 kwietnia 2014

Muzyczna Podróż do krainy klimatycznej muzyki.

4 kwietnia w warszawskim Teatrze Palladium odbył się Electronic Beats Festival czyli jak sama nazwa wskazuje były to koncerty muzyki elektronicznej w różnym wydaniu. Pomysł na taką imprezę zrodził się w 2011 i od tamtej pory koncerty odbywają się regularnie w różnych miastach Europy. Gdy dowiedziałam się, że 4 kwietnia Electronic Beats Festival zawita do Warszawy, a podczas tego wydarzenia wystąpią : Król, Olafur Arnalds i Jose Gonzales, nie wahałam się długo i kupiłam bilet. Na wczorajszym festiwalu się absolutnie nie zawiodłam.

Na początku na scenie teatru Palladium pojawił się Błażej Król czyli połowa duetu UL/KR, który prezentował utwory ze swojej pierwszej solowej płyty zatytułowanej Nielot. Przyznam się, że wcześniej nie znałam twórczości Króla, dopiero w czwartek wieczorem na dzień przed koncertem odsłuchałam od początku do końca tę płytę. Nie przekonała mnie, co sprawiło, że koncert był dla mnie niewiadomą. Zastanawiałam się czy spodoba mnie się występ Króla. Punktualnie o godzinie 20 na scenę wyszło dwóch mężczyzn, grających na gitarach elektycznych. Jeden z nich śpiewał, drugi grał i obsługiwał konsolę. Od pierwszego do ostatniego utwory siedziałam zasłuchana, może w swego rodzaju transie, z którego budziłam jak publiczność zaczynała bić brawo i wtedy, kiedy wokalista mówił o miłej atmosferze panującej w Palladium. Tak jak płyta nie zachwyciła mnie od pierwszego przesłuchania, na koncercie Król skradł moją duszę już od pierwszej piosenki. Z występu Błażej Króla najbardziej zapamiętałam utwór Szczenię, który na płycie zwrócił moją szczególną uwagę i chyba najbardziej mi się spodobał. Gdy usłyszałam go na koncercie po prostu rozpłynęłam się. Sprawdziła się zasada, że na koncercie utwory brzmią inaczej i najczęściej lepiej niż na albumie studyjnym. 

Występ Króla doskonale wprowadził słuchaczy w magię wieczoru, chociaż jak już wcześniej pisałam nie znałam jego twórczości ani w duecie UL/KR ani solowej i nie byłam do niej przekonana, to sam koncert ukradł moja duszę i przeniósł w inny wymiar. Żałuje tylko, że był taki krótki, trwał ledwie 40 min i nie było bisów, ale taki urok festiwali.

Chwilę przed 21 na scenie pojawił się Olafur Arnalds z zespołem, dla mnie gwiazda tego piątkowego wieczoru. Na estradzie pojawiło się sześć osób – Olafur Arnalds, grający na fortepianie, kwartet smyczkowy, w skład którego wchodziły dwie pary skrzypiec, altówka i wiolonczela, czyli instrumenty, których brzmienie dla mnie jest najbardziej tajemnicze i magiczne oraz mężczyzna grający na puzonie i obsługujący konsolę. Przed zagraniem pierwszego utworu Olafur powiedział kilka żartobliwych słów do publiczności, czym skradł duszę wielu słuchaczy. Koncert zaczął się od jednego z piękniejszych instrumentalnych kawałków świata, niestety nie pamiętam jaki ma tytuł. Było to doskonałe wprowadzenie w koncert, uczucie magii,szczęścia nie do opisania. Połączenie muzyki klasycznej z progresywną sprawia wrażenie piorunujące i wprowadza mnie w tak zwany muzyczny trans, z którego się budzę, gdy publiczność zaczyna bić brawo albo gdy artysta opowiada o swoim następnym utworze. Kolejną piosenką, którą zapamiętałam bardzo dobrze, była kompozycja zatytułowana Poland. Pewnie dlatego zapadła mi mocno w pamięć, że zanim ten utwór został zagrany Olafur opowiedział zabawną historyjkę związaną z tym utworem oraz wyjaśnił źródło tytułu. Dla wielu fanów ta historia była bardzo dobrze znana, gdyż Islandczyk już kilka razy występował w Polsce, a dla niektórych to zabawna opowieść, którą usłyszeli pierwszy raz. Zaliczam się do tej drugiej grupy słuchaczy. W tej kompozycji słychać wyraźne połączenie fortepianu ze skrzypcami i wiolonczelą czyli takie, które zawsze wywiera na mnie ogromne wręcz nieziemskie wrażenie. Przez cały utwór siedziałam zasłuchana ze łzami w oczach, zapomniałam o otaczającym mnie świecie o wszystkim, co mi zaprzątało głowę. To była chwila dla mnie i dla muzyki. W Palladium było zupełnie ciemno co potęgowało doznania muzyczne, gdyż dla mnie muzyka w ciemności, w nocy brzmi zdecydowanie lepiej niż w dzień. Jest wtedy bardziej tajemnicza. Przenosi w inny wymiar postrzegania świata i rzeczywistości. Po kilku kompozycjach progresywnych miałam ogromną przyjemność wysłuchać solówki na skrzypcach jednego z członków zespołu towarzyszacego Olafurowi podczas koncertu. Na scenie stanął mężczyzna średniego wzrostu z długą brodą i długimi chyba rudymi włosami i zaczął grać. Na początku kompozycje spokojniejsze, potem trochę szybsze. Ten występ wywarł na mnie ogromne wrażenie. Zasłuchana siedziałam i chłonęłam wszystkie dźwięki. Artysta po zakończeniu swojego występ otrzymał gromkie brawa, na które w pełni zasłużył. Pokazał niesamowitą wirtuozerię skrzypka. Taki mały instrument, a tak wiele można z niego wykrzesać, wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy, może dlatego, że bardzo rzadko słucham koncertów symfonicznych,muzyki klasycznej, czy utworów z udziałem skrzypiec, ale myślę, że to się niedługo zmieni. Później Olafur zapowiedział gościa specjalnego, którym był Arnor Dan, śpiewający na ostatniej płycie islandzkiego multiinsrumentalisty. Zaśpiewał tylko dwa utwory, ale jak! Pierwszy utwór, którego miałam okazje to tytułowa kompozycja z płyty For now I am winter. Jest ona utrzymana w klimacie ambientu, chociaż również można usłyszeć elementy muzyki klasycznej. W tym utworze oprócz fortepianu i wiolonczeli wyraźnie słychać instrument dęty – puzon. Dla mnie to jedna z najsmutniejszych piosenek świata, jednak jej niezaprzeczalne piękno sprawiło, że to chyba mój ulubiony utwór z ostatniej płyty Olafura. Wykonanie Arnora było niesamowicie emocjonalne prosto z serca. Artysta w swoim wnętrzu przeżywał utwór, który pewnie już śpiewał nie raz. Na pewno chciał nam przekazać swoje emocje, co tym bardziej potęgowało piękno tego utworu. Czułam się tak jakby on śpiewał specjalnie dla mnie, a na sali był ogromny tłok. Podczas tego utworu po raz kolejny miałam łzy w oczach. To nie były tylko doznania dla zmysłów, ale również dla serca i duszy. Następnie Arnor zaśpiewał drugi utwór zatytułowany Old Skin. Jest on trochę radośniejszy od For now I am winter, jeśli w ogóle przy muzyce Olafura można mówić o radości. Na pewno to wykonanie na koncercie było równie przejmujące, jak poprzednie. Arnor dał z siebie wszystko, nadal było widać jak bardzo we wnętrzu przeżywa swój występ. Wydaje mi się, że ten nastrój udzielił się wszystkim słuchającym. Na koniec zostały wykonane piękne i cudownie magiczne kompozycje instrumentalne. Koncert skończył się chwilę po 22. Olafur powiedział, że musi już kończyć, bo następny będzie Jose Gonzalez, który jest świetnym artystą i on chciałby go posłuchać.

Koncert Olafura był dla mnie wydarzeniem wieczoru. Podczas jego występu panowała magiczna atmosfera, ja siedziałam jak w transie, słuchałam uważnie i mocno we wnętrzu przeżywałam każdy utwór. Ciężko mi powiedzieć, która z kompozycji wywarła na mnie największe wrażenie. Czułam się jak w muzycznym niebie. 

Ostatnim wydarzeniem wieczoru był koncert Jose Gonzaleza. Można by go określić jako chłopaka z gitarą. Około 22: 30 na scene wyszedł niepozorny mężczyzna z gitarą o kręconych włosach i niesamowicie ciepłym głosie. Usiadł i zaczął grać swoje kompozycje ze albumów In our nature i Veneer. Byłam wtedy pod niesamowitym wrażeniem koncertu Olafura, więc nie do końca pamiętam kolejność wykonywanych utworów. Na pewno na poczaku koncertu wykonał pierwszy utwór ze swojej ostatniej płyty zatytułowany How Low, który jest utrzymany w klimacie indie rockowym. Mam z nim same dobre skojarzenia. Koncert Jose Gonzaleza był dla mnie sporym zaskoczeniem. Jego minimalistyczną koncepcja sprawiła, że atmosfera była tajemnicza, może wręcz bajkowa. Artysta nie skorzystał z żadnych technicznych udogodnień, siedział, grał, przeżywał swój występ we wnętrzu, stroił gitarę na scenie, niewiele mówił. Dzielił się z publicznością swoimi emocjami, które były bardzo widoczne na jego twarzy. Koncert był bardzo klimatyczny na swój sposób. Bardzo się różnił od dwóch poprzednich, był najmniej elektroniczny i najbardziej tradycyjny. Publiczność była skoncentrowana na artyście i na muzyce, którą prezentował. Jose Gonzalez swoją muzyką uspokajał, pozwalał się przenieść w inny wymiar muzycznego świata. Pokazał niesamowitą wirtuozerię gitarzysty. Przekonałam się ile można zrobić z tak prostym instrumentem jakim jest gitara. Najbardziej urzekł mnie cover utworu Teadrop zespołu Massive Attack, będącego również tematem z Doktora Housa. Jak przesłuchiwałam ostatnią płytę In our nature, ta piosenka właśnie zwróciła moją szczególną uwagę, pewnie dlatego że wcześniej znałam oryginalne wykonanie. Doszłam do wniosku, że ten cover jest bardzo dobry, a jego wykonanie na koncercie potwierdziło moje przekonanie. Jose Gonzalez jako jedyny artysta zdecydował się na bis, podczas którego zagrał swoją najbardziej znaną kompozycje zatytułowaną Heartbeats pochodząca z pierwszego albumu artysty. Dla mnie to było doskonałe zakończenie tego magicznego wieczoru.

Koncert Jose Gonzaleza bardzo mnie się podobał,mogę go określić czterema wyrazami minimum słów maksimum muzyki, ale mam wrażenie, że nie do końca go pamiętam. Jest to pewnie spowodowane wrażeniem, jakie zostało po poprzednim występie Olafura Arnaldsa. Występ szwedzkiego artysty był niezwykle oryginalny, pozbawiony efektów technicznych, inny niż dwa poprzednie, bardziej tradycyjny, akustyczny. Na pewno ten występ pozostanie na długo w mojej pamięci.


Podczas Electronic Beats Festival spędziłam cudownie magiczny wieczór z klimatyczną muzyką. Myślę, że na długo pozostanie on w pamięci. Jeśli jeszcze kiedykolwiek będę miała możliwość zobaczyć tych wszystkich artystów na żywo, na pewno skorzystam. Liczę na więcej takich wydarzeń w Warszawie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz