Są takie
zespoły, na których koncert pojechałabym mimo wszelkich przeciwności. Tych
zespołów wbrew pozorom nie jest aż tak dużo, a jednym z nich jest brytyjska
legendarna formacja trip hopowa – Portishead. W tym roku przyjechali do Polski
na jedyny koncert, który odbył się 5 września w Operze Leśnej w Sopocie i był
jednym z wydarzeniem trzeciej edycji festiwalu artystycznego- Artloop.
Koncert grupy
Portishead supportował Skalpel – polski zespół jazzowo elektroniczny, który
został zauważony przez twórców niezależnej wytwórni Ninja Tune z Londynu,
promującej takich wykonawców jak między innymi: Fink, Emika, Dj Shadow, The
Cinematic Orchestra. Nie wiedziałam czego się spodziewać po ich występie bo tę
formacje znałam tylko z nawy. Ich koncert nie był porywający, wręcz bardzo
monotonny. Kompozycje interesujące, utrzymane w klimacie
jazzowo-elektronicznym, ale brakuje w nich wokalu. Występ Skalpela wręcz
przypominał set djski, co nie do końca mnie się spodobało. Musze przyznać
natomiast, że ich występ miał wspaniałą oprawę wizualną – piękne animacje i gra
światłem, które były bardzo dobrze dopasowane do muzyki. Szkoda tylko że
niektórzy nie potrafili się zachować.
Podczas koncertu słyszałam głośne rozmowy innych widzów, co bardzo wpłynęło na
odbiór tego występu.
Najważniejszym
wydarzeniem tego wieczoru był koncert Portishead – wspaniały, magiczny,
fenomenalny, dopracowany w każdym szczególe, charakteryzujący się doskonałym
połączeniem muzyki ze światłem. Zagrali większość utworów z trzeciego albumu
„Third”, kilka piosenek z pierwszego „Dummy” i najmniej kompozycji z drugiego
krążka „Portishead”. Nie można nie wspomnieć o tym, że Beth Gibbons ma bardzo
specyficzny sposób bycia na scenie – gdy nie śpiewa stoi tyłem albo bokiem do
publiczności. Stwarza to pewien dystans pomiędzy wokalistką, a widzami, ale też
niesamowitą atmosferę. Poza tym moją szczególną uwagę zwróciła przepiękna gra
światłem we wszystkich utworach, momentami była oświetlona tylko wokalistka,
czasem cały zespół, nieraz była zupełna ciemność. W dodatku niesamowite miejsce
na taki koncert scena w środku ciemnego lasu, co również stworzyło fantastyczny
klimat całego występu. Playlista ułożona w sposób fenomalny- inaczej nie można
tego nazwać. Spokojniejsze utwory przeplatały się z tymi żywszymi,
charakteryzującymi się mocniejszym uderzeniem. Niektóre wrażenia są nie do
opisania słowami.
Zaczęło
się od stosunkowo mocnego uderzenia,wybrzmiał pierwszy utwór z trzeciej płyty -
„Silence”. Charakteryzuje się dość energicznym wstępem z wyraźnymi dźwiękami
perkusji i basu. Dopiero gdy Beth Gibbons śpiewa te głośniejsze dźwięki staja
się nieco łagodniejsze. Wykonanie tej piosenki - niezwykle emocjonalne, co było
słyszalne w glosie wokalistki oraz widoczne na jej twarzy. W dodatku delikatne
oświetlenie i przepiękne animacje na telebimie za scena. Połączenie wokalu,
melodii i efektów świetlnych stworzyło niesamowity klimat- fuzje dwóch uczuć
smutku i nadziei. Drugi utwór- „Nylon Smile” zdecydowanie spokojniejszy.
Wykonanie- równie poruszające, trafiające w serce i do tego przepiękny tekst
tej piosenki, będący moim zdaniem jednym z tych najlepszych w całej twórczości
tej legendarnej grupy. Następnie- „Mysterons” - jeden z tych najważniejszych dla
utworów w całej dyskografii Portishead. Brzmiał zupełnie inaczej niż na płycie,
wiem że każda kompozycja na koncercie
jest inna niż na albumie, ale nie spodziewałam się tak ogromnej różnicy. Nie
jestem w stanie teraz powiedzieć skąd tak naprawdę ona się bierze . Może wynikać z tego, że obraz połączony z
dźwiękiem na żywo wywiera na mnie ogromne wrażenie, wywołuje silniejsze emocje
niż sam dźwięk. Muszę dodać, iż podczas występu na koncercie wokalistka śpiewa
z wielkim zaangażowaniem. Nie kryje swoich emocji, są one bardzo dobrze
słyszalne w jej głosie. Po krótkiej przerwie po zakończeniu „Mysterons” miałam
okazję usłyszeć piosenkę „The Rip”. Jest to jeden z tych utworów, który po
wielokrotnym przesłuchaniu albumu nie zwrócił mojej szczególnej uwagi. Natomiast
na koncercie wybrzmiał tak ślicznie, że
aż mi się oczy zaszkliły. Następnie Portishead zagrał utwór „Sour Times”,
którego koncertowe wykonanie było zdecydowanie bardziej energicznie, szybsze od
tego na płycie ale równie piękne, może nawet piękniejsze. Muszę przyznać, że
zaskoczył mnie ta interpretacja tej piosenki. Warto też wspomnieć o
wizualizacji podczas tej kompozycji – na telebimie za sceną była wyświetlona
zielona kurtyna, a tle jakby za kurtyną raz na jakiś czas pojawiała się twarz
wokalistki.
Po
krótkiej piosence „Deep Water” miałam okazję usłyszeć mój ulubiony utwór
zespołu Portishead, zatytułowany „Wandering Star” . Jego wykonanie zrobiło na
mnie tak ogromne wrażenie, że podczas
trwania tej piosenki płakałam . Na scenie na pierwszym planie siedziała
Beth Gibbons i jeden z gitarzystów. Gdy wybrzmiał wstęp już miałam łzy w
oczach, gdyż spełniło się jedno z moich największych muzycznych marzeń-
usłyszeć ukochaną „Wędrującą Gwiazdę” na żywo. Potem wokalistka zaczęła śpiewać
i kołysać się w takt muzyki. Wykonanie tak niesamowicie emocjonalne,
przejmujące wręcz przeraźliwie smutne. Warto jeszcze dodać, że ten utwór został
zaśpiewany bez najmniejszego. fałszu, nieczystego dźwięku. Cała Opera Leśna
zamarła. Było słychać tylko głos wokalistki i delikatny podkład muzyczny. Z
jednej strony mogłam się spodziewać takiego wykonania – bardzo smutnego,
ponieważ tekst tej piosenki nie należy do wesołych, ale naprawdę nie myślałam,
że zrobi ono na mnie aż tak ogromne wrażenie,
mimo że to mój ulubiony utwór tej grupy.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na grę światłem podczas tego utworu, która
była dopasowana w każdym calu. Zaraz po „Wandering Star” wybrzmiał utwór
zatytułowany „Machine Gun”. Moim zdaniem jest on najtrudniejszy w odbiorze w
całej dyskografii i zdecydowanie najmocniejszy. Przyznam, że dopóki nie
usłyszałam tego utworu na żywo nie mogłam się do niego przekonać, wręcz go nie
lubiłam, ponieważ uważałam, iż zupełnie nie pasuje do stylu Portishead, ale po
koncercie zmieniłam zdanie. Zestawienie
tych piosenek to bardzo odważne
posunięcie, którego się zupełnie nie spodziewałam. Wydaje mi się, iż taką
decyzję mogli podjąć tylko członkowie zespołu Portishead. Sądzę, iż inni
artyści nie zdecydowaliby się na takie posunięcie. Główna rolę w tej piosence
pełnią bardzo głośne wręcz przesterowane basy, które w połączeniu z delikatnym
głosem wokalistki wywierają niesamowite wrażenie.. Podczas wykonania tego
utworu bardzo ważna rolę pełniły zdjęcia wyświetlane na telebimie. Pochodzą one
z terenów, obecnie ogarniętych wojną czyli między innymi z Syrii, Ukrainy czy
Iraku. Niektóre z nich na pewno pojawiły się w wiadomościach telewizyjnych. Te
fotografie połączone z emocjonalnym śpiewem Beth Gibbons zrobiły na mnie
ogromne wrażenie trafiły prosto w serce, tak mocno, że mimowolnie po policzkach
popłynęły mi łzy. Następnie w Operze Leśnej wybrzmiał utwór „Over”,
charakteryzujący delikatnym muzycznym wstępem, który moim zdaniem miał za
zadanie wyciszyć emocje, które towarzyszyły mi i innym widzom, kiedy
wybrzmiewał „Machine Gun”. Dopiero potem ta piosenka staje się bardziej
energiczna, pojawiają różne dziwne, można powiedzieć osobliwe odgłosy.
Przepiękny głos Beth Gibbons doskonale komponujący się podkładem muzycznym, co
zostało wyeksponowane podczas tego koncertu. Później miałam okazje usłyszeć
najbardziej znany utwór Portishead – Glory Box. Wykonanie było cudowne, może nie tak bardzo emocjalna jak
podczas The Rip czy Mysterons, ale mimo wszystko niezapomniane. Głos wokalistki
został nieco przesterowany, jednak w tym utworze jest to wręcz wskazane, bo
inaczej artyści nie osiągnęliby zamierzonego celu i ta piosenka w mojej opinii
brzmiałaby gorzej niż na płycie. . W dodatku na koncercie było wyraźnie słychać
magiczny riff gitarowy, który został wyeksponowany podczas tego występu, a na
albumie został bardziej ukryty Poza tym przepiękne animacje świetlne, które
oświetlały scenę od tyłu na zmianę światłem żółtym i czerwonym.
Na
bis zostały zagrane dwa utwory, które bardzo różnią się od siebie. Na początku
przepiękna ballada zatytułowana Roads, pochodząca z pierwszego albumu.
Wykonanie tej piosenki znowu bardzo przejmujące, uderzające mocno prosto w
serce. W pewnym momencie na telebimie pojawiło się ujęcie twarzy Beth Gibbons i
wydawało mi się, że po policzkach płyną jej łzy, więc nie można było przejść
obojętnie obok tego utworu, ale czy w ogóle można przejść obojętnie obok muzyki
Portishead? Chyba nie, albo jesteśmy ich ogromnymi fanami, jeśli można to tak
nazwać, albo nie jesteśmy w stanie słuchać ich muzyki, bo trzeba przyznać, że
ona do łatwych nie należy... Na sam koniec koncertu artyści zagrali „We Carry
On”, będący doskonałą klamrą kompozycyjną całego koncertu. Na początek
przepiękne słowa „The taste of life, I can't describe”, które w tłumaczeniu na język polski brzmią Smak
życia, nie potrafię go opisać. Wydawało mi się, że przy pomocy tej kompozycji
przekazują nam wiadomość, o tym, że nie zamierzają zakończyć swojej muzycznej
działalności.
Ten
piątkowy wieczór należał do jednych z najbardziej udanych w moim życiu, może dlatego,
że spełniło się moje marzenie, bo już od jakiegoś czasu bardzo chciałam
zobaczyć Portishead na żywo. Skalpel - zespół supportujący ich występ nie
przekonał mnie, gdyż artyści wyszli na scenę i tak naprawdę zaprezentowali set
djski, który nie najlepiej komponował się z klimatem tego wieczoru. Koncert
Portishead natomiast był fenomenalny, wywierał niesamowite wrażenie. Doskonale
znane utwory brzmiały zupełnie inaczej niż na płytach, wielokrotnie przeze mnie
przesłuchanych. Po tym koncercie przekonałam się do trzeciego albumu tej grupy,
który do tej pory uznawałam za najsłabszy w całej dyskografii. Występ
zdecydowanie należy do tych niezapomnianych. Wykonania większości utworów były
bardzo emocjonalne, trafiające prosto w serce, zachęcały do wielu przemyśleń.
Zestawienie zupełnie różnych utworów wywierało niesamowite wrażenie. Mam nadzieję, że Portishead wyda niedługo
swój nowy album i przyjedzie do Polski na kolejny koncert. Jestem przekonana,
że na pewno pojawię się na ich kolejnym występie w naszym kraju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz